Wiosna nie rozpieszcza, ogród uśpiony, ale przecież trzeba być przygotowanym, bo jak słoneczko przygrzeje, to nie będziemy wiedzieli w co ręce włożyć a i kosy pójdą w ruch. Na Mazurach maj i czerwiec to walka z zielonym żywiołem. Nie można pozwolić sobie na przestój w koszeniu, tylko systematyczna dbałość o obejście i dojazd pozwoli cieszyć się widokami na okolicę, dobrą komunikacją na wybrane uroczyska, do sadu, warzywnika czy sąsiadów.
Błękit cebulicy już spłowiały. Krokusów nie zdążyłam uchwycić w kadry. Ale jest nadzieja, że feeria barw dopiero eksploduje. Pewne chwile już przeszły, minęły bezpowrotnie, niemniej niektóre obrazy zachowały się gdzieś głęboko w sercu. Pamiętam wieczór majowy, przyjemny, ciepły, z drinkiem w ręku łaziliśmy po ciemku z mężem, ja w szlafroku i kaloszach, po łące, słuchaliśmy treli słowika i melodycznego rechotu żab w Czarnym Stawie. Wyrwaliśmy się ze stolicy i wszystkimi zmysłami chłonęliśmy nasze Mazury. I choć brzmi to grafomańsko i efekciarsko, to było to wspaniałe przeżycie, które zasadziło się bardzo głęboko w naszej pamięci. Jakież to cudne móc przeżywać takie "głupstewka".
Nowy ogródek ziołowy, który już jesienią większościowo był przygotowany, czeka na wysianie ziół jednorocznych, zapewne dojdą jeszcze kwiaty, ale plany nie do końca skrystalizowane. Ponieważ kursuję między stolicą a Mazurami, na produkcję własnej rozsady nie ma szans. Będę wysiewać do gruntu, rozsadę warzyw kupię na bazarku, jak w ub. sezonie. Na zielniku jest mięta (w betonowym kręgu), melisa, lubczyk, szczypiorek drobny (już konsumowany, mniam, mniam !), tymianek, oregano, lawenda, szałwia lekarska, trochę kwiatów i in. roślin. Z pewnością będzie dużo różnej bazylii, dużo majeranku, bo bez tych aromatów nie wyobrażam sobie zimy. Własna mieszanka ziół prowansalskich, to po prostu bajka, podobnie, jak wegeta. I suszony lubczyk, bo zupa zacierkowa to numero uno w rodzinie. Nota bene jest już świeży.
Kolejne prace przy uroczysku zaowocowały trzema rabatami, zniknęła pryzma kambulców przy okazji. Część obsadzona roślinami "z darów" okolicznych sąsiadów. Łany pokrzyw już wystartowały, póki co będą systematycznie koszone, chyba, że znajdę czas na bardziej radykalną walkę z nimi.
Na warzywniku jedynie szczypior pyszni się zielenią. Wystartowała rukola. Cebula, czosnek, zasadzone, zasiałam marchew, groszek, pietruszkę, szpinak. Reszta czeka. Szczypior jemy garściami, frajda nie z tej ziemi.
Zbieranie fiołków pozostawiam bez komentarza.
Cukier fiołkowy nie ma zbyt intensywnego zapachu, kolor boski, ale generalnie rozczarował mnie. Nalewka nastawiona, ale zobaczymy.
Piecokominek to dzieło małżonka, jeszcze będzie wyfugowany i dostanie ramkę do drzwiczek. Sprawuje się świetnie, dobrze grzeje, a mąż dumny niczym paw. Niemniej zażegnuje się, że to jego pierwsze i ostatnie zduńskie dzieło. W jadalni starej chaty oczywista.
Etykiety szuflad szafeczki dokumentnie mnie rozwaliły ... Cudownych sąsiadów mam, bo meble kuchenne to ich dzieło.
Jeszcze kilka kadrów na potwierdzenie fenomenu Natury.
Przepraszam za ten chaotyczny wpis. Nie zanosi się, że będzie lepiej, niestety, bo wszystko szybszy bieg ma, niż moje próby odnotowywania i przekazywania. Nie zdążam. Pogodziłam się z tym, ustaliłam priorytety.
Wnuk rośnie w oczach. Rozwój małego człowieczka zadziwia mnie codziennie i nieustannie. Im jestem starsza, tym bardziej mnie świat zaskakuje. Postępy niemowlaka w pierwszym roku życia to fenomen. Uwielbiam tę niemowlęcą bezbronność, ufność mamusinych ramion, coraz to bardziej świadomy uśmiech, coraz głębsze, mądrzejsze spojrzenie. A przecież to już piąty z kolei. Starszy bardzo czuły i opiekuńczy dla brata, póki co.
I tak oto prowadzę podwójne życie - warszawskie, gwarne, pełne śmiechu i płaczu maluchów, i tych starszych, co od progu krzyczą, co tak ładnie pachnie, zaglądają do garów i lodówki oraz mazurskie - wyciszone, pełne śpiewu skowronków, szpaków, drozdów śpiewaków, świergotu wróbli i nocnego pohukiwania puchacza. Dla równowagi. Widocznie to mi jest pisane. I dobrze.
Serdeczności